Po raz pierwszy wzięłam tę książkę do ręki w 2008 roku i nawet przeczytałam kilkadziesiąt stron. Nie mogłam jej wtedy skończyć, ponieważ byłam w ciąży z synkiem, a książka traktuje o porwaniu dziecka. Przynajmniej tak wtedy myślałam. Moja wyobraźnia przekładała słowo pisane na moją własną rzeczywistość. A wyobraźnia kobiety w ciąży jest dużo głębsza i szersza niż tej samej kobiety innej sytuacji życiowej. Tak czy inaczej, przyszedł czas na drugie podejście do tej lektury.
Stephen Lewis jest poczytnym autorem książek dla dzieci. Jest też szczęśliwym mężem Julie i ojcem trzyletniej Kate. Pewnego dnia córeczka Stephena zostaje uprowadzona. To zdarzenie odciska swoje piętno na życiu Stephena i zmienia je diametralnie. Bohater ewoluuje od etapu gorączkowego szukania dziecka, nadziei na jego odnalezienie, poprzez gniew, poczucie winy, marnotrawienie sił i energii na trwanie w beznadziejnym wyczekiwaniu, aż po czas pogodzenia się z faktami i próbę akceptacji. To nie jest książka o porwaniu dziecka, a o przeżywaniu jego utraty. Zmienia się czas, krąży, zatacza koło, powraca we wspomnieniach, nawiedza te same miejsca. Stephen zatapia się w tym czasie.
Książka jest trudna i smutna. Wciąga w poczucie beznadziei. Nie ma tu jednowątkowej fabuły, prostej drogi, po której toczy się ta historia. Nie ma historii, jest przeżywanie.