Ostatnio przeczytane

Ostatnio przeczytane

sobota, 19 kwietnia 2014

Gosposia prawie do wszystkiego - Monika Szwaja

Ostatni temat ciężki, więc dla równowagi sięgnęłam po literaturę prostą. 
Jakiś czas temu mąż kupował mi książki Moniki Szwaji. Pierwsze dwie, które przeczytałam (Dom na klifie i Stateczna o postrzelona) podobały mi się bardzo. Zachęcony pozytywnym odbiorem, kupował więcej i więcej. Aż w pewnym momencie powiedziałam "dość!". I ostała mi się jedna nieprzeczytana Szwaja - Gosposia prawie do wszystkiego. Szczerze mówiąc zapomniałam już, jak autorka pisze, nie pamiętałam niczego poza tym, że zwykle w jej książkach pojawia się Szczecin. 
Początek był obiecujący - młoda mężatka Marysia, traktowana jest przez męża jak darmowa gosposia, kucharka, sprzątaczka i kochanka. Wg niego miała nie mieć ambicji, pracy, przyjaciół, życia poza domem. I ona godziła się na to, do momentu, kiedy mąż zechciał nią walnąć o podłogę. Odeszła, ukryła się, zaczęła wszystko od początku. Niby banał, ale zapowiadało się ciekawie.
No i nagle po miłym początku przypomniała mi się Szwaja w całej okazałości - Szczecin, ciągle te same postaci, cudowne zbiegi okoliczności i absolutny brak problemów finansowych. Kiedy ktoś ma taki problem, albo pomysł na życie, który wymaga sporej gotówki, ZAWSZE, ale to zawsze znajdzie się ktoś, kto wygra w totolotka, jakiś bogaty emeryt [sic], biznesmen który wyraża swoją wdzięczność, wręczając kopertę z 10 tys. zł. Po 50 stronie miałam ochotę odłożyć książkę. I zastanawiam się, co kieruje autorką, że nie chce wyjść poza swoje szczecińskie ramy. Patriotyzm lokalny? W porządku, doceniam. Ale ile jeszcze można? No i w ilu jeszcze książkach będą pojawiać się ci sami bohaterowie? Nie wierzę, że Szwaja nie ma dość wyobraźni, żeby wymyślić nowe postaci. A tak to trochę wygląda. Nie zamierzam sprawdzać, czy w kolejnych jej książkach to się zmieniło.

wtorek, 8 kwietnia 2014

Taniec z gronostajem – Maryla Ścibor Marchocka

Krystyna samotnie wychowywała córkę. Wiktor był kolegą jej siostry. Spotkali się po latach, zaczęli pisać do siebie (on mieszkał w Holandii, ona w Polsce). Początek był piękny, aż do przesady – listy pełne ozdobników, czułości, świetne relacje z dzieckiem. Po ślubie Wiktor pokazał swoją prawdziwą twarz – pijaka i sadysty.
Krystyna tkwi w toksycznym związku ze względu na dzieci, z poczucia obowiązku, z chorej miłości i z braku perspektyw. A autorka próbuje pokazać mechanizmy jej myślenia, próbuje wytłumaczyć DLACZEGO kobiety takie jak Krystyna nie odchodzą.
I było by całkiem dobrze, gdyby nie to, że temat potraktowany jest skrótowo i pobieżnie. Bohaterka umieszczona jest w realiach życia za granicą, bez języka, przyjaciół, rodziny. A nawet kiedy się ta rodzina pojawia, to staje po stronie Wiktora, mimo oczywistych faktów, świadczących o jego brutalności wobec żony. I o ile te realia emigracji w jakiś sposób tłumaczą Krystynę, to nijak ma się to do kobiet, które nie wyjechały za mężem, a ciągle są bite, poniewierane, przestraszone we własnym domu. Za mało mechanizmów psychologicznych, za mało "przed" i "pomiędzy". W książce tak naprawdę są dwa etapy – zaraz po ślubie (picie, bicie, znęcanie) i po powrocie do Polski (terapia, wychodzenie z toksycznego uzależnienia od męża-despoty). Ale nic nie tłumaczy dlaczego Krystyna zgodziła się na ten związek (bo kilka patetycznych listów nie może tego tłumaczyć) i nie wiadomo co się stało, jakie procesy zaszły w bohaterce, że zdecydowała się odciąć od tego życia. Tak nagle zaczyna jej się wszystko układać, tak nagle mąż przestaje się jej sprzeciwiać, przestaje ją bić za krzywe spojrzenie.
Jest w tej książce parę świetnych obserwacji i wniosków, ale tak trudne tematy jak alkoholizm, przemoc domowa, uzależnienie od związku, toksyczna miłość, powinny być potraktowane głębiej.