Powieść na miarę "S@motności w sieci" - dumnie zapowiada okładka. Mimo że J.L. Wiśniewski niedawno jeszcze, a dokładnie, wydając "Na fejsie z moim synem", mówił: "Dajcie mi wreszcie, proszę, spokój z tą S@motnością...", pozwolił na taką nieuzasadnioną gloryfikację swojej nowej powieści. Jakkolwiek on sam, albo wydawca, albo ktokolwiek inny mógłby uznać, że jest to równie dobra książka, to faktyczną ocenę wystawiają czytelnicy. Moja niestety nie jest pozytywna. A od "S@motności..." dzielą ją lata świetlne.
Schemat jest wprawdzie zbliżony: on - geniusz w swojej dziedzinie, niepokorny, idealny, zniszczony psychicznie przez swoje ograniczenia, przez ludzi, przez los i ona - nieszczęśliwa, dusząca się w nieudanym małżeństwie, marząca o miłości, o zmianie swojego życia. Oddzieleni od siebie kilometrami, połączeni jedynie metafizycznym białym gołębiem [sic!]. Ich losy co jakiś czas się przenikają, choć nie mają o sobie pojęcia. A w międzyczasie spotykają na swojej drodze ludzi, którzy w przypływie nagłej potrzeby opowiadają im swoje dramatyczne historie miłosne, rodzinne, mówią o śmierci, stracie swoich bliskich. I tym sposobem poznajemy wspomnienia przypadkowych ludzi, którzy nie wnoszą nic do zasadniczej treści. Większość z nich wyszła spod pióra Irady Wownenko i nie wiem, czy J.L.Wiśniewski świadomie próbował dopiec współautorce, czy nie, ale w połowie książki pisze: "Czasami (…) miałem wrażenie, że czytam na głos jakąś kiczowatą książkę, której autor koniecznie chciał na dwustu stronach opisać dwieście jeden tragedii." To samo poczułam, stykając się z kolejnym i kolejnym dramatem.
Pióro Wiśniewskiego znam i cenię, ale nawet mnie, fana jego powieści, zabolały i obrzydziły sceny erotyczne i do znudzenia powtarzane opisy seksu oralnego. Ani między głównymi bohaterami, ani między pobocznymi, namiętności nie było, tylko czyste wyuzdanie, a to co ostatecznie połączyło Annę i Strunę nijak nie można nazwać miłością. Żeby tego było mało, to książka kończy się niczym - dosłownie niczym. To nawet nie jest otwarte zakończenie. Miałam wrażenie, że autorom nie chciało się dopisać pół strony tekstu, żeby domknąć opowieść.
Ani jeden akapit mnie nie poruszył, nie dotknął, nie wniknął w moje emocje. Nie uroniłam ani jednej łzy, nie uśmiechnęłam się ani razu. Czytając, zastanawiałam się tylko, kiedy i czy w ogóle, zagra jakaś struna w mojej duszy. Nie zagrała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz