Lubię książki o miłości. Naprawdę lubię. Ale nie te, które napisał Nicholas Sparks. Nie jestem w stanie zrozumieć jego fenomenu. Wszystkie te historie są niemal identyczne. Ktoś wyjeżdża, spotyka drugą osobę, potem nie mogą być razem, coś im stoi na przeszkodzie do szczęścia, potem znowu się spotykają i miłość zwycięża.
Tak jest i tym razem. Hope jedzie do domu w Sunset Beach, gdzie spędzała wakacje, aby zastanowić się nad swoim życiem, a Tru przyjeżdża z odległego Zimbabwe, żeby spotkać się z ojcem. Ojciec zostawia mu dom do dyspozycji, ale pojawia się dopiero po kilku dniach (na chwilę, w sumie nie wiem po co), tak aby Tru miał czas i przestrzeń do spacerów. No i żeby mógł poznać Hope. Młodzi zakochują się w sobie, ale nie mogą być razem, bo ona pragnie dziecka, a on musi wracać do syna do Afryki. Żal.
Problem z tymi książkami (przeczytałam raptem dwie i obejrzałam trzy filmy na podstawie kolejnych trzech) jest taki, że w nich nic się nie dzieje. Nie ma osadzenia w jakiejś szerszej historii, nie ma wielowątkowości, mnogości bohaterów, nie ma niespodzianek. W zasadzie zanim dotrzemy do końca pierwszego rozdziału, wiemy jak to się skończy.
Sądzę jednak, że mimo wszystko Sparksa lepiej się ogląda niż czyta. Pewnie dlatego, że umiejętne przeniesienie na ekran opisanej historii wiąże się z osadzeniem bohaterów w jakiejś przestrzeni, nadaniem im kolorów i realności. A w książkach tego autora zdecydowanie tego brakuje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz