Swego czasu pisałam o pozytywach sięgania po stare książki, o których wiele już napisano. A teraz odkrywam negatywy - czasem ciężko je zdobyć i stajemy przed wyborem (dobrze, jeśli w ogóle jest jakiś wybór): biblioteka, kupno z drugiej ręki albo obrzydliwe wydanie kieszonkowe. Lubię mieć książki. Nie tylko je czytać, ale mieć na swojej półce w domu. Ostatnio postawiłam na niej Na końcu tęczy, zamówione i sprowadzone do księgarni wydanie miniksiążeczki, z mikroskopijnymi literami, z banalną, głupiutką okładką, w miękkiej oprawie uniemożliwiającej normalne otworzenie książki. Ale nic to. Wszystko zniosłam, żeby poznać historię przyjaźni Rosie i Alexa, dwojga dzieciaków, których los (a właściwie znienawidzona nauczycielka) posadził w jednej szkolnej ławce. Rosie i Alex są nierozłączni, dopóki rodzice Alexa nie wyprowadzają się z Irlandii. Tysiące kilometrów, które rozdzieliły przyjaciół nie są przeszkodą do pielęgnowania wzajemnych relacji, choć niewątpliwie mają wpływ na ich dalsze losy.
Cecelia zachwyca lekkością, humorem i pomysłowością w komplikowaniu losów bohaterom. Książka napisana jest w formie liścików, e-maili, listów, zaproszeń, zapisów chatów, okazjonalnych pocztówek, historii konwersacji na komunikatorach internetowych. Nigdy bezpośrednio. I to jedyna rzecz, która mi przeszkadzała. Brakowało mi dotknięcia "prawdziwych zdarzeń", bo poznawałam je zawsze poprzez czyjąś relację. Poza tym gubiłam się w chronologii, ponieważ listy pisane były w różnych odstępach czasu. Nagle, bez zapowiedzi przeskakiwaliśmy o trzy lata, o rok, o dwa. Nie wiedziałam kto ile ma lat, w jakim momencie swojego życia się znajduje. Dużo postaci, które piszą do siebie wzajemnie, co czasem utrudniało identyfikację listu. Musiałam zerkać na podpis, żeby wiedzieć, kto pisze w jakiej sprawie.
Niemniej jednak ciągle pozostaję fanem tej dziewczyny i z radością sięgnę po kolejne jej książki. O ile uda mi się jeszcze je zdobyć. :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz