Czytam książki Emily Giffin w ciemno. Zwykle trafiają w punkt - są mądre, zabawne, ciekawe i takie po prostu życiowe. Podobnie jest i tym razem, chociaż mam wrażenie, że czytelnicy w USA rozumieją z tej lektury więcej niż ja. Czemu?
Otóż dlatego, że rzecz w dużej mierze dotyczy futbolu amerykańskiego. A ja w ogóle nie łapię się w tych dziwnych grach zza oceanu. Futbol amerykański jawi mi się jako sport bez zasad (podobnie jak baseball), gdzie banda wielkich facetów w jeszcze większych ochraniaczach biega po boisku za krzywą piłką, co jakiś czas rzucając ją na ziemię. Ot i wszystko.
Z najnowszej książki Emily dowiaduję się, że jest coś takiego jak rozgrywki uniwersyteckie, że każda uczelnia ma swoją drużynę, że to taka poważna rzecz. Nieważne. Oprócz sprawy futbolu na szczęście jest jeszcze sprawa związków międzyludzkich, a to jest w tych książkach najważniejsze.
Shea całe swoje życie związała z Walker Broncos, drużyną uniwersytecką. Jest kibicem, pasjonatem, pracownikiem, poświęcającym wszystko dla drużyny. I dla trenera Carra - ojca jej najlepszej przyjaciółki, wzorca do naśladowania, człowieka bez skazy. Tak się przynajmniej Shei wydaje. Problemy zaczynają się, gdy Shea uświadamia sobie, że chyba darzy trenera nowym uczuciem, które może się innym nie spodobać. Dziewczyna musi zdecydować, czy słuchać swojego serca bez względu na wszystko i wszystkich, czy warto podejmować radykalne decyzje, które być może ją uszczęśliwią, ale jednocześnie zranią inne bliskie jej osoby.
Jeśli mam być szczera - mam niedosyt po lekturze. Zbyt wiele dowiedziałam się o futbolu, a za mało o ludziach. A tak się cieszyłam na te 520 stron. Niemniej następnej książki Emily na pewno nie przegapię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz