Zawsze kiedy skończę książkę, która mnie poruszyła, nie umiem zebrać myśli i znaleźć słów, żeby o niej coś sensownego napisać. Bo jak w kilku zdaniach opisać złożoność relacji między małżonkami, którą autor misternie buduje przez 400 stron? Jak wyłuskać te najważniejsze uczucia, które towarzyszą bohaterom przez całą powieść?
Douglas Petersen wyrusza z żoną i synem w podróż po Europie. Chcą zwiedzić najsłynniejsze muzea, zobaczyć najpiękniejsze dzieła sztuki. Ta podróż ma być jednocześnie ostatnimi rodzinnymi wakacjami przed wyjazdem Albiego na studia. Wszystko jest zaplanowane, opłacone, uzgodnione. Ale plan wyjazdu zaczyna się sypać jeszcze przed rozpoczęciem podróży, bo ukochana żona Douglasa ma inny pomysł na resztę życia, niż on założył.
W tym krótkim tytule, w tym małym słowie MY zawiera się wszystko co ważne w tej rodzinie - uczucia, narastające konflikty, różny punkt widzenia, pragnienia, marzenia i obawy. To jest słodko-gorzka historia z nutą genialnego humoru. Tutaj smutek miesza się z radosnymi wspomnieniami, nadzieja z zazdrością, czyste rodzicielskie uczucia wystawiane są na ciężką próbę relacji międzypokoleniowych. To jest książka, przy której można śmiać się przez łzy. I myśleć o tym, jakimi sami jesteśmy rodzicami, małżonkami i jakimi byliśmy dziećmi dla swoich rodziców.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz