Złodziejkę mojej córki i Ostatnie dziecko łączy imię dziecka, wokół którego snuje się opowieść – Alyssa.
W wypadku samochodowym spowodowanym przez pijaną nastolatkę ginie 5-letnia dziewczynka Alyssa – córka Diane i Jima. Rodzice nie potrafią przeboleć tej straty i rozstają się. Kilka lat później Diane odkrywa, że Roberta Fenner, która była odpowiedzialna na ten wypadek, trafiła do więzienia na 10 lat, pozostawiając bez opieki swoje 4-letnie dziecko. Postanawia adoptować dziewczynkę, chcąc ją na zawsze odebrać matce, tak jak Roberta wcześniej pozbawiła ją córki.
No i cóż? Nie uwierzyłam w ani jedną emocję, nie zrozumiałam ani jednej decyzji, nie polubiłam bohaterów. Alyssa zginęła w wypadku, a jej rodzice opisywali stratę w taki sposób, jakby została brutalnie zamordowana, a wcześniej maltretowana i gwałcona. Zdaję sobie sprawę, że każdy może przeżywać swój ból w różnym stopniu, a ze śmiercią dziecka nigdy do końca nie można się pogodzić. Ale okres żałoby mija, czas zmienia natężenie emocji, posypuje ludzkie smutki pudrem niepamięci. Nie uwierzyłam w to, że po 15. latach nic nie zmieniło się w postrzeganiu tego wypadku przez rodziców, że dwoje ludzi przez tyle lat dusiło w sobie żal, nie znajdując ani odrobiny pocieszenia.
Mam wrażenie, że autorka bardzo chciała zagrać na uczuciach czytelnika, że tak budowała tę historię, aby wzbudzić sympatię dla każdej ze stron, usprawiedliwić ich działania. Ale dla mnie to było zupełnie niewiarygodne. Ciągle kręciłam się w kółko – wypadek Alyssy, miłość do Alyssy, morderczyni Alyssy. Nie przekonało mnie to w najmniejszym stopniu. Szkoda, bo mogłam być pięknie przeprowadzona przez spektrum ludzkich rozterek, dylematów, przez ewolucję odczuć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz