Brzmi to strasznie pesymistycznie, ale taka jest wizja
świata, którą sami tworzymy. Albert Einstein powiedział, że „gdy
zginie ostatnia pszczoła, ludzkości pozostaną tylko cztery lata
życia”. Bez pszczół nie ma roślin, bez roślin nie ma zwierząt, nie ma ludzi.
Maja Lunde na tej teorii zbudowała
przepiękną, bardzo spokojną, a jednocześnie mocną w przekazie powieść. Trzy historie,
trzy miejsca, odległy czas. I klamra, która je spina – pszczoły. Anglia, rok 1857 – William marzył o karierze naukowca. Chciał zasłynąć wielkimi odkryciami, być doceniony w świecie nauki. Proza życia sprawiła jednak, że popadł w depresję. Ostatnią nadzieją na sławę dla niego i jego rodziny jest budowa nowoczesnego ula. W badaniach i budowie wspiera go córka, chociaż on sam nieustannie zabiega o względy syna.
USA, rok 2007 – George hoduje pszczoły. Jest jednym z ostatnich, który buduje tradycyjne ule i dba o pszczoły ze szczególną starannością. Jednak to nie uchroni jego farmy przed tajemniczą chorobą, która uśmierca setki tysięcy pszczół na całym świecie.
Chiny, rok 2098 – Tao pracuje w sadzie, jest jedną z wielu pracownic, które ręcznie zapylają drzewka owocowe. Jest również mamą małego chłopca, dla którego wyśniła lepszy byt, lepszą pracę. Chciałaby, aby zamiast zajmować się zapylaniem, został zarządcą. Syn Tao zapada jednak na niespotykaną chorobę i zostaje odebrany rodzicom. Kobieta postanawia wyruszyć na poszukiwanie swojego dziecka do odległego Pekinu.
Świetnie napisana historia. Niezwykle dobitnie pokazuje, że czy nam się to podoba, czy nie, jesteśmy częścią tego środowiskowego łańcucha i wbrew temu, co się niektórym wydaje, nie jesteśmy małymi bogami. Nie możemy żyć bez natury, bez roślin i zwierząt. Czas, żebyśmy zaczęli o nie dbać. Globalnie. W innym przypadku nie trzeba będzie czekać na biblijny koniec świata – sami się wyniszczymy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz