Czasem spotykam się w książkach obyczajowych z tłem historycznym, którego nie potrafię pojąć. Tak było i tym razem, kiedy czytałam o sposobie radzenia sobie w Ameryce z problemem sierot, najczęściej dzieci imigrantów. Osierocone maluchy żyły na ulicach Nowego Jorku, cierpiąc z powodu głodu, chorób, zimna i braku opieki. W latach 1853-1929 dzieci, teoretycznie, by zapewnić im dach na głową, przewożono w głąb Stanów Zjednoczonych na farmy i wiejskie tereny. Tamtejsi mieszkańcy mogli wybrać sobie dziecko z transportu i adoptować je lub po prostu przygarnąć. Większość dzieci z sierocych pociągów trafiało do rodzin, które potrzebowały rąk do pracy, a nie do takich, które chciały mieć dziecko. Los sierot wcale nie ulegał poprawie. Były wykorzystywane do pracy, bite, poniewierane, traktowane jak darmowa służba. Wiem, że patrzę na to z perspektywy dzisiejszego świata i wiem, że nasze realia mają się nijak do panujących na początku XX w. w USA. Jednak ciężko mi zgodzić się z tym, że operacja wywożenia dzieci na zachód miała na celu pomoc sierotom. Uważam, że jest to jeden z wstydliwych rozdziałów Ameryki, o którym zbyt mało się mówi.
Vivian Daly była jednym z dzieci z takiego pociągu. Była córką irlandzkich imigrantów, a jej rodzice i rodzeństwo zginęli w pożarze kamienicy, w której mieszkali. Vivian, jak dziesiątki innych dzieci, trafiła do sierocego pociągu. Przygarniali ją ludzie, których nie interesował los małej dziewczynki, tyko to, czy ona potrafi szyć, opiekować się młodszymi dziećmi lub wykonywać inną pracę.
Historię Vivian poznajemy dzięki nastoletniej Molly Ayer, która w ramach prac społecznych musi pomóc staruszce uporządkować strych. Skrzynie na tym strychu kryją wiele skarbów i pamiątek, które przywołają bolesne wspomnienia. Okazuje się również, że przyjaźń nie zna się na metrykach i młoda dziewczyna może być bliską osobą dla dziewięćdziesięciolatki. Tym bardziej wtedy, gdy mają podobne doświadczenia poczucia osamotnienia, odrzucenia i braku zainteresowania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz