Biblioteka ostatnio nie jest dla mnie łaskawa. Albo mój czytelniczy instynkt zawodzi. W każdym razie nie mogę pochwalić się ani wyszperanymi w ciemno perełkami, ani choćby dobrą literaturą, która po prostu by mi się podobała.
Prosty, klasyczny wstęp - cztery kobiety trafiają pod wspólny dach. Każda chce lub musi zmienić coś w swoim życiu. Mają mieszkać razem przez rok, by uporządkować swoje sprawy, a potem ma nadejść czas pożegnania.
Generalnie banał. Ale nawet banał można świetnie napisać. Not this time.
Nie ma tutaj żadnego rysu psychologicznego, żadnych motywów, doświadczeń. Cztery kobiety, każda niezdecydowana co ze sobą zrobić lub zdająca się na innych. Nie wiedziałam dokąd ta historia zmierza. Ciągnęła się ta opowieść i ciągnęła. Wyczekiwałam jakiegoś zwrotu akcji, czegoś, co nieco zakłóci tę sielankową atmosferę. Doczekałam się jakieś 20 stron przed końcem. Ale żeby było jeszcze ciekawiej pojawiła się wtedy nowa postać, która staje się obiektem uczucia jednej z głównych bohaterek. Zaznaczam - 20 stron przed końcem. Nie wiem skąd pomysł na taki element w kończącej się historii.
W zasadzie mogę powiedzieć tylko tyle - nie warto.
A ja chyba muszę zmienić moją proporcję czytania. W tej chwili jest to 5:1 (5 bibliotecznych, 1 moja). Te moje, które czekają na przeczytanie w 95% są dobre, starannie wybierane wśród moich ulubionych lub polecanych autorów. Sądzę, że jak będę czytać w stosunku 2:2, to będzie znacznie zdrowsze dla mojej głowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz