Nieczęsto mam w życiu coś wspólnego z systemem prawnym czy
opieką socjalną, ale czasem znajduję się w sytuacji, w której muszę liczyć na
pomoc instytucji państwowych, które mają dbać o bezpieczeństwo obywateli. Po
tych kilku doświadczeniach, które mam za sobą wiem, że procedury i rutyna
zabijają empatię i zaangażowanie. Ludzie pracujący w policji, sądach, opiece
społecznej są tak oswojeni z ludzkim nieszczęściem, że kolejny przypadek nie
robi na nich żadnego wrażenia. Ich praca ogranicza się do pisania notatek,
rutynowych działań kontrolnych i wysyłania listów. Wiem, że generalizuję, ale
tak to widzę.
Kiedy czytam książki, których istotnym elementem jest
amerykański system prawny, to widzę, że Polska niczym nie odbiega od
niechlubnych standardów światowych. Tam też procedury i kruczki prawne są
ważniejsze od sprawiedliwości, a kompetencje urzędnika wykorzystywane są w
sposób bezduszny i zerojedynkowy. Jeśli ktoś wpadnie w sidła systemu, ciężko
jest wyjść z tego z poczuciem sprawiedliwości.
Ellen Morre jest pracownikiem społecznym. Pracuje na rzecz
dzieci narażonych na przemoc w rodzinie, głód i poniżenie, żyjące w ciągłym
strachu, a jednocześnie często uzależnione od swoich oprawców. Pewnego dnia w
skutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności Ellen naraża swoje najmłodsze
dziecko na niebezpieczeństwo i sama staje się niewolnikiem systemu, którego
jest przedstawicielem. Jej przełożeni skrupulatnie przestrzegają procedur, przez
co pozbawiają ją prawa do trwania przy córce w najtrudniejszych momentach jej
życia. Ellen musi udowodnić, że nie jest złą matką i nie stanowi zagrożenia dla
swoich dzieci. Jednocześnie boryka się z poczuciem winy i problemami, które
dotykają jej matkę.
Jenny Briard ma 10 lat, wychowywana jest przez ojca
alkoholika. Nie ma stałego miejsca zamieszkania, które dawałoby jej poczcie
bezpieczeństwa i stabilizacji. Pewnego dnia Jenny wyrusza w samotną podróż w
poszukiwaniu babci, która w jej wyobrażeniach stworzy dla niej dom, o jakim
marzy. Losy Ellen i Jenny tylko pozornie nie mają punktów stycznych.
Ta książka to przede wszystkim obraz tego, co się dzieje,
kiedy urzędnicy państwowi ślepo przestrzegają procedur w sytuacji, gdy ich
uprawienia mają wpływ na życie innych. Przykre, że urzędnik czy funkcjonariusz nie
potrafi lub nie chce dostrzec ludzkiego nieszczęścia. Nie kwestionuję tego, że
procedury są istotne dla zachowania porządku w postępowaniu, ale oprócz rutyny
powinno znaleźć się miejsce na zaangażowanie i empatię.
Niewiele napisałam o samej książce, choć niczego jej nie
brakuje, ale czasem jest tak, że przeczytana historia nie zatrzymuje moich
myśli, ale przekierowuje je na mój własny ogródek.